To taki mój późno jesienny banał. Tak proste jak gotowanie wody na herbatę, zatem pytanie po co w ogóle przepis? A bo tak! Bo gdyby nie taki liść dębowy to i nawet bym nie pomyślała o tych lizakach które w epoce komunizmu dostępne były dla każdego (o ile miał kartki na cukier). To takie słodycze które pamięta się nie tylko dla samego ich smaku, ale i dla całej magii dzieciństwa. Jak tak poszperałam w pamięci przy filiżance herbaty to znalazły się tam jeszcze inne smaki - anyżki, lukrecja, takie czarne cukierki zwane na śląsku kopalnioki, moje ulubione kartoflane kulki udające marcepan i zwykłe pomarańczowe landryny. Nie pamiętam jak mogło się moje życie obywać bez czekolady, natomiast nie było widocznie ubogie w cukier skoro zostało mi takie zamiłowanie do słodyczy. Dzisiaj w sklepach jest lizaków od groma - nie kupujemy ich w przekonaniu że są niezdrowe, powodują próchnicę i inne takie tam - a nasze dzieci nie wykazują zrozumienia bo lizak to jakaś taka magia dzieciństwa.
Proponuję więc dziś (a niech tam) zrobić sobie taki lizak i pogrzeszyć trochę przy kubku herbaty (dla równowagi nie słodzonej) bo warto czasem być dzieckiem
Szklankę cukru, łyżka masła (niekoniecznie) dwie łyżki wody topimy na patelni aż powstanie gęsty brązowy karmel. Rozlewamy na folię aluminiową i wkładamy patyki do szaszłyków. Gotowe.
I uwaga bardzzzo gorące.
A mnie taki lizak przypomina brązowy liść dębu
Proponuję więc dziś (a niech tam) zrobić sobie taki lizak i pogrzeszyć trochę przy kubku herbaty (dla równowagi nie słodzonej) bo warto czasem być dzieckiem
Szklankę cukru, łyżka masła (niekoniecznie) dwie łyżki wody topimy na patelni aż powstanie gęsty brązowy karmel. Rozlewamy na folię aluminiową i wkładamy patyki do szaszłyków. Gotowe.
I uwaga bardzzzo gorące.
A mnie taki lizak przypomina brązowy liść dębu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz